Warunki były liche. Ekipa dopiero co zebrana do kupy. Frontman zabiera ją do byłego kościoła, w którym teraz mieści się studio nagraniowe. Muzycy dopiero teraz dowiadują się, co mają grać, zamiast nut jakieś luźne szkice. Za każdy nagrany kawałek dostają $48.50. Dwa dni nagrań, po jednym na każdą stronę płyty. Utwory nie mają tytułów, na szybko dostają ironiczne nazwy typu "No i co" czy "Freddie cwaniaczek". Pianista pisze na szybko tekst na okładkę.
Ale to był rok 1959, grali geniusze improwizacji. Miles Davis na trąbce, Bill Evans na fortepianie, John Coltrane i "Cannonball" Adderley na saksofonach, Paul Chambers na basie, Jimmy Cobb na perkusji. I powstała "Kind of Blue", arcydzieło, jedna z najpiękniejszych płyt jazzowych jaką znam. Oj, nasłuchałem się jej w tych wszystkich pociągach do wojska... Minęło 20 lat i jeszcze mi się nie znudziła.
A my tu żyjemy w czasach, w których raczej nie ceni się sztuki improwizacji, mocy spontanu. Wszystko masz mieć zaplanowane, trzeba być "dobrze przygotowanym", "odrobić lekcje". Ale czy jesteś muzykiem, kosmonautą czy inżynierem, nie na wszystko można się przygotować. Na szczęście. Nie bójmy się improwizować.
Na to, zauważył mój kumpel Tomek, trzeba być naprawdę niezłym. Początkującym pozostaje raczej trzymać się schematu. Hmm, nie jestem taki pewny. Jako początkujący ("Umysł Zen, umysł początkującego") improwizuję, bo nie potrafię inaczej. Dopiero potem wpadam w schemat. "W umyśle początkującego jest wiele możliwości, w umyśle eksperta – parę."
Do napisania tego tekstu zainspirował mnie artykuł Jürgena Schaefera "Wir können auch anders" w jubileuszowym numerze GEO 11 2016, autobiografia Milesa Davisa "Miles" (na moich cyfrowych półkach z książkami) i oczywiście muzyka z "Kind of Blue" w piwnicy (dzięki za nowe nagłośnienie, Jan).